Karolina Naja z brązowym medalem Igrzysk Olimpijskich w Londynie (fot. Radosław Siuba)
Młoda, uśmiechnięta, sympatyczna - taka właśnie jest Karolina Naja. Nasza kajakarka, która z Londynu wróciła z brązowym medalem Igrzysk Olimpijskich. O walce o Igrzyska, a także o atmosferze w zespole możecie przeczytać w naszej rozmowie z zawodniczką AZS AWF Gorzów
Dawid Lis: Twoja droga na Igrzyska nie była łatwa. W Poznaniu podczas europejskiej kwalifikacji nie udało się wywalczyć przepustki.
Karolina Naja: - W maju, w dniu kwalifikacji, kiedy mi nie wyszło to pogoda rozdawała karteczki i przepustki na Igrzyska. Myślałam, że droga do Londynu już mi się zamknęła.
Na kolejną szansę jednak długo nie musiałaś czekać.
- Wszystko się tak potoczyło, że się udało. Tydzień później, po kwalifikacjach, dostałam szansę zaprezentowania się w Duisburgu w K-2 z Beatą Mikołajczyk. Wtedy poszło całkiem nieźle. Trenerzy zauważyli, że dwójka w innym składzie też może na dobrym poziomie pływać.
Byłaś lepsza w dwójce od Anety Koniecznej?
- Porównując dwa puchary, gdzie w Poznaniu startowała Aneta z Beatą, w drugim ja startowałam z Beatą to obiektywnie patrząc wypadłyśmy lepiej. Różnice do pierwszych Niemek były mniejsze i wiedziałyśmy, że mamy drugą opcję na dwójkę.
Zastąpiłaś w łódce chorą Anetę. Nie bałaś się reakcji innych osób?
- Wcześniej właśnie wyszła jeszcze sytuacja z Anetą i jej chorobą. Trener podjął decyzję, że to ja popłynę w osadzie. Dla mnie to była przychylna decyzja, ale na początku było mi z tym bardzo ciężko. Wiedziałam, że ludzie stoją i oceniają i mówią, że ja bazuję na czyimś nieszczęściu i chorobie. Jednak rak to nie jest katar, to jest bardzo poważna choroba. Każdy się bał podjąć jakąkolwiek decyzję. Myślę, że nie było łatwo ani trenerowi, ani Beacie. Trzeba jednak odróżnić życie osobiste od życia sportowego, od wyniku sportowego. Ja, Beata i trener Tomasz Kryk pracowaliśmy na to kilkanaście lat, więc decyzja była ciężka, ale myślę, że słuszna.
W Zagrzebiu dotarła do was informacja o przyznaniu dzikiej karty. Jak zareagowaliście?
- Trener przyszedł wieczorem i powiedział „usiądźcie”. Usiadłyśmy z Beatą, zastanawiamy się o co chodzi, trener miał łzy w oczach i powiedział „dostaliśmy dziką kartę”. Przypuszczam, że jakbym się dowiedziała wcześniej to bym się popłakała ze szczęścia, jednak się nie popłakałam. Po prostu się cieszyliśmy wspólnie i zaczęliśmy myśleć co dalej, bo jednak stworzyła się szansa startu czwórki, której miało nie być tak naprawdę.
No właśnie, czasu na wspólne pływanie czwórki nie było dużo. Jak przebiegały te przygotowania?
- Czasu było mało. Gdy mieliśmy zgrupowania w Polsce, to Aneta dojeżdżała do nas na dwa treningi tygodniowo. Razem przeprowadziłyśmy może dwanaście treningów na wodzie, to jest bardzo mało. Dlatego ja powtarzam, że to czwarte miejsce w Londynie nie jest porażką. Stworzyłyśmy coś pięknego, osadę, która naprawdę szybko pływa.
Swoją prędkość w Londynie udowodniłyście.
- Półfinał był najlepszy. Pobiłyśmy tam nieoficjalny rekord świata i tego nam nikt nie odbierze. To jest na pewno zachęta na przyszły rok, że jesteśmy w stanie walczyć o złoto podczas mistrzostw świata. Jesteśmy w stanie próbować walczyć o złoto, ale nie będę obiecywać, że je zdobędziemy. Na pewno będziemy próbować i chcemy pokazać, że te Polki nie zawsze muszą być czwarte, tylko mogą stać na podium.
Czytałem ostatnio, że trener kadry Tomasz Kryk nie miał łatwego życia z tobą.
- (śmiech) Tak, trener nie miał ze mną łatwego życia. Ale ja nie miałam z nim też łatwego życia. Pierwszy raz nasze drogie się rozeszły, za drugim razem też się prawie rozeszły. Interweniował trener Marek Zachara, który próbował wytłumaczyć, że są pewnie niedomówienia z obu stron. Wyszło jak wyszło, wróciłam do grupy. Jak widać słusznie. Myślę, że mnie to coś nauczyło, na pewno trenera Kryka też to czegoś nauczyło. Teraz się po prostu z tego śmiejemy.
A jak się współpracowało z Beatą?
- Bardzo fajnie (śmiech). To jest żywiołowa i niemożliwa dla mnie dziewczyna. Nieraz, jak jeszcze nie wiedziałyśmy, że będziemy razem pływać, a ja wręcz nawet nie myślałam o Igrzyskach i moje przygotowania wyglądały tak, że starałam się bardzo szybko podnieść swój poziom na jedynce, żeby móc wywalczyć sobie prawo do kwalifikacji w Polsce. Beata towarzyszyła mi na treningach i nieraz mnie wspierała, gdzie mi się robiło już bardzo ciężko. Zachęcała mnie dalej do pracy. Pamiętam jak we Włoszech wspinałyśmy się na górę. Trener wymyślił, że wejdziemy na pieszo, bo wyciągi nie działały. Pamiętam ostatnie metry, gdzie wiatr był bardzo silny, Beata mi podała mi rękę, razem weszłyśmy, poczekała na mnie i nie dała mi odpuścić. Myślę, że może już tam wytworzyła się chemia między nami. Tak naprawdę muszę jej chyba podziękować za te wsparcie.
W finale dwójek Beata ciebie poganiała?
- Nie, nie możemy mówić, że poganiała. Każda z nas ma swoje miejsce. Faktycznie mówimy wszędzie, że ostatnie 130 metrów Beata daje krótką sygnalizację, kiedy zaczyna mocniej wiosłować i ja w tym momencie muszę się idealnie dopasować. Na szlaku jest tak, że ja nigdy sama nie podrzucę i najpierw kopnięcie musi pójść od tyłu.
Na finale K-2 w Londynie był obecny twój trener klubowy, Marek Zachara. To ciebie dodatkowo mobilizowało?
- Trener nie miał za bardzo ze mną kontaktu. Trener do mnie wydzwaniał wieczorami, rozmawialiśmy co się dzieje, jak idą biegi. Uspokajał mnie też, ale tak za bardzo kontaktu nie mieliśmy ze sobą, ponieważ nie miał wstępu na wioskę olimpijską. Jednak wiedziałam i było mi bardzo miło, że siedzi na trybunach, kibicuje i jest myślami na pewno ze mną.
Kiedy po raz pierwszy uwierzyłaś, że ten medal jest naprawdę twój?
- Nie wiem, codziennie mam wątpliwości (śmiech). Cały czas mam wrażenie, że to jest sen.
To jeszcze nie jest koniec sezonu dla ciebie?
- Jeszcze przed nami Akademickie Mistrzostwa Świata. Jedziemy walczyć do ostatnich metrów. W Kazaniu na pewno będę startowała w K-2 na 500 m razem z Beatą. Dzwonił jeszcze trener kadry i zastanawiamy się nad K-1 200 m bądź na K-2 na innym dystansie. Mamy jednak opływaną tę dwójkę i o wiele łatwiej nam dalej to kontynuować niż rozdrabniać się w tym okresie przygotowań na jedynki.
A był już czas na świętowanie?
- No właśnie jeszcze nie było (śmiech). Jakoś ubolewam nad tym. Odkładałyśmy to na sobotę, czekałyśmy w Londynie na naszą koleżankę Martę Walczykiewicz. Jednak było lekkie niepowodzenie w jej wykonaniu. Cieszyła się z nami, usiadłyśmy sobie przy piwku, porozmawiałyśmy o tym co się wydarzyło, o tym, co przeżyłyśmy przez te cztery lata przygotowań. Ale takiego oficjalnego świętowania jeszcze nie było.