Jadłodajnia Pod Łabędziem (fot. Bartosz Zakrzewski)
Można zwyczajnie: iść na kebaba, do pizzerii, fastfoodu, spaghetterii czy nowoczesnej restauracji. Można też inaczej: zjeść gulaszową taką, jak kiedyś, przed trzydziestu laty, gdy przed wejściem stały konie czekające na biesiadujących właścicieli. W Gorzowie wciąż mamy lokale, które nie zmieniły się od lat. Takie, w których poza smakiem potraw można poczuć smak dawnych czasów.
Wychodząc z pełnego zgiełku, świateł i samochodów centrum Gorzowa wchodzimy w małą starą uliczkę, na której prawie zawsze jest przyjemny cień i sylwetki kotów w oknach. Idziemy z górki, w stronę Warty, ulicą Wodną. Mijamy sex shop, konfekcję damską oraz szewca Wojtka. Po drugiej stronie jest sklep z kapeluszami. A zaraz za nim restauracja Rycerska, z prawie zawsze otwartymi na oścież, przeszklonymi drzwiami. Przed wejściem stoją klienci z papierosami, w środku zwykle siedzi kilka osób, jest spokojnie, wręcz leniwie.
Ochota na porannego drinka
Kiedyś ulica Wodna nazywała się Mostowa - prowadziła do mostu drewnianego na Warcie. To była ważna ulica w mieście, ze sklepem mięsnym, rybnym, zakładem szewca. A ich pracownicy po zakończonym dniu pracy ochoczo wpadali do Rycerskiej na spotkania towarzyskie. Podobnie jak kupcy z nadwarciańskiego targu, po dniu z dobrym utargiem. Ci, którzy przyjeżdżali konno, zostawiali konie na ulicy, a baty kładli na długim barze. Stąd nazwa lokalu w tamtych czasach - Pod Batem.
To miejsce było oblegane także dużo później, w latach 70 i 80-tych. Wtedy do Rycerskiej przychodzili głównie pracownicy największych gorzowskich zakładów: Ursus, Silwana, Zremb, Budowlanka. Bywali tam mieszkańcy kamienic w centrum, aktorzy gorzowskiego teatru, budowlańcy w roboczych ubraniach, artyści, milicjanci, a nieraz i ksiądz w trakcie kolędy zaszedł. Wpadali Cyganie ze swoimi instrumentami i muzyką.
Nierzadko też klienci, ci z wielka ochotą na porannego drinka, stali pod barem wcześnie rano, czekając na otwarcie, choć w tamtych czasach przed godziną 13 alkoholu nie można było sprzedawać. Ale i na to bufetowe znajdowały sposób: takim klientom wódkę podawano w herbacie.
- Bufetowe to były królowe - mówi Walerian Iliaszewicz, właściciel Rycerskiej.
- Jak która krzyknęła, to wszystkich do porządku przywróciła. A gdy znalazł się jakiś klient, który zasnął przy stole, zaraz był zdzielony po plecach kablem, który specjalnie po to trzymała na zapleczu bufetowa Teresa - opowiada.
Wystrój w tamtych czasach różnił się od dzisiejszego znacznie. - To odbywało się tak: przychodzi na przykład wstawiony malarz, miał pomalować kaloryfery, a leci po całej ścianie. Ale dla naszych konsumentów to przecież nie miało żadnego, najmniejszego znaczenia - opowiada Walerian Iliaszewicz.
Prowadzi Rycerską od lat 70-tych. Był też kierownikiem zamkniętej w 2001 roku najsłynniejszej gorzowskiej restauracji - Słowiańskiej. I to właśnie stamtąd pochodzi cały obecny wystrój Rycerskiej. Sufit lokalu zdobią kolorowe malunki herbów autorstwa Jana Korcza. Na ścianach wizerunki legendarnych postaci: króla Popiela, Rusałki, Belzebuba czy pana Twardowskiego, które zdobiły filary Słowiańskiej. Stamtąd też pochodzą siermiężne, drewniane stoły, drewniany bar, misterne żyrandole i zbroje rycerzy. Szyld restauracji to buńczuk z powiewającą końską grzywą, rycerski symbol oznaczający, że wódz jest z nami.
A na ścianie dyplom - pierwsze miejsce w organizowanym przez miasto konkursie na najpiękniejszy szyld w mieście. Rycerska jest prawdopodobnie jedynym jeszcze działającym powojennym lokalem w Gorzowie. Kiedyś podawano tu głównie wódkę i zakąski: śledziki, jajka z majonezem, ryby po grecku. Dziś wpadają tu ludzie na szybkie piwko albo szybki obiad. Rycerska od ponad roku serwuje dania typowe dla barów mlecznych, tak też nazwano nowe menu: dania baru mlecznego.
Właśnie na taki obiad wpadł tam Michał Kulisz, który rok temu przeprowadził się ze Środy Wielkopolskiej do Gorzowa. Najpierw zjadł grochówkę, potem opowiedział: - W Gorzowie jest sporo miejsc, które istnieją od dawna i nie zmieniają się wcale, nie tylko Rycerska. Gdy zobaczyłem dansing w Letniej w środku miasta, w środku dnia i tygodnia, to zakochałem się w tym mieście. W innych miastach takich lokali już nie ma, jest zwyczajnie, nudno. A tu jest dzięki tym miejscom egzotycznie - opowiada.
Ceny są powalająco przystępne, dania na białej zastawie przynosi do stołu bufetowa, która nigdy nie zapomni zapytać, czy smakowało. Podobnie jak Anna Gonciarska, która po drugiej stronie centrum, obok Rolnika, od ponad 30 lat serwuje domowe jedzenie w Jadłodajni Pod Łabędziem.
Obiadek Pod Łabędziem
Anna Gonciarska pracowała w administracji w Społem, choć zawsze interesowała się gastronomią. Gdy w 1983 r. dowiedziała się, że na sprzedaż jest dawny wyszynk Pod Łabędziem, podjęła szybką decyzję, rzuciła pracę i przejęła lokal. Wysokie stołki zamieniła na zwykłe stoły, na ścianach pojawiła się boazeria.
- Mieliśmy tłumy. Zawsze była kolejka. Zakłady pracy kupowały abonamenty na obiady, stołowali się studenci, całe rodziny. Przychodził konsument różnego pokroju - opowiada Gonciarska. - Gusta konsumentów przez te wszystkie lata się nie zmieniły. Najchętniej jada się tu pierożki, naleśniki, zupki, szczególnie gulaszową, specjalność zakładu, dania drobiowe. Zmieniło się jedynie to, że teraz tego konsumenta brakuje. Dziwię się, bo nasza jadłodajnia jest na każdą kieszeń, mamy dania domowe, smaczne. Za kilkanaście złotych można kupić dwudaniowy, duży obiad. Ja rozumiem, że jest garstka konsumentów bogatych, którzy wolą zakłady gastronomiczne z pięknym wystrojem, eleganckie. Ale pozostali? - zastanawia się.
Jadłodajnia wciąż ma stałych klientów, niektórzy przychodzą tu od kilkunastu lat. Tak jak Jan Szalbierz, którego spotykamy przed wejściem. Zaczął stołować się tu już w latach 80-tych, gdy zamieszkał w centrum. - Obiadek Pod Łabędziem kilka razy w tygodniu to był nasz rodzinny rytuał. Było wesoło, klienci się tu znali. I zawsze było zaufanie, że zdrowo nam gotują. Teraz dzieci są daleko, ja jestem wdowcem, i nadal przychodzę tu, ale sam. To jakby mój drugi dom - mówi.
Na wagary po bułkę
Już po wyjściu z jadłodajni Pod Łabędziem prowadzi nas zapach, który czuć w dużej części centrum Gorzowa. Zapach bułek z pieczarkami. Co w nim jest? Dlaczego tak działa na gorzowian, że zawsze jest tam kolejka? Bez względu na porę dnia, roku, pogodę? Panie pracujące w tej małej, białej budce z bułkami o tym nie opowiadają. Bułki z pieczarkami są okryte tajemnicą. Zapytaliśmy więc samych konsumentów. A jest ich przecież mnóstwo. Na ulicy Sikorskiego w rejonie budki prawie każdy trzyma w dłoni bułkę, podaną w dość nieporęcznej, sztywnej serwetce, przez którą przecieka tłuszcz. Ale każdy ma w oczach zadowolenie.
- To jest smak, którego nie ma żadne inne danie na świecie. Jadłem wiele rzeczy. I wiele bułek z pieczarkami też. W tych jest coś innego, innego niż wszystko. Jem prawie codziennie - mówi Marek Porębski, idąc ulicą Sikorskiego z jedną bułką w dłoni a sześcioma w reklamówce, dla kolegów z pracy.
- Najpyszniejsze jedzenie w mieście. Dlaczego? Nie wiem, to jest moje ulubione. Jak tylko mam gości z innych miast, zawsze najpierw zabieram ich na bulkę - mówi pani Krystyna jedząca bułkę obok budki, w oddzielonym od ulicy kratą pomieszczeniu dla klientów.
- My na wagary z Dębna przyjeżdżaliśmy do Gorzowa specjalnie na bułki z pieczarkami. Przyjechaliśmy PKS-em, na bułkę, i szybko z powrotem żeby zdążyć na kolejny PKS i wrócić na koniec lekcji - opowiada Weronika Strzałko jedząc bułkę na przystanku tramwajowym.
Banalny „turek” i nudny kebab
Z dala od zgiełku ulicy Sikorskiego, przy ul. Kosynierów Gdyńskich mieści się Kresowiana, jedyna restauracja w mieście, w której podają kuchnię wschodnią.
Zaczęło się od tego, że Bożena Ćwiertniak (nauczycielka z Gorzowa) często była zapraszana na kolację do swoich znajomych z Kazachstanu, którzy zamieszkali w Gorzowie. Była zachwycona ich jedzeniem. „Zobacz, jakie pyszne rzeczy oni robią. I to szybko. I prawie z niczego” - mówiła do męża. I tak w 2003 roku powstała restauracja Kresowiana. W prostym, trochę stołówkowym wnętrzu nie ma wielu akcentów wschodnich. Gdzieś widać matrioszkę, na parapetach stoją samowary przyniesione od klientek z Litwy. Ale prawdziwym wschodnim akcentem jest tu po prostu jedzenie. Cepeliny, manty, syberyjskie pielmieni czy kołduny to specjalność zakładu.
Poza tym są wszelkie rodzaje pierogów, placki ziemniaczane czy krokiety, a ceny od kilku do kilkunastu złotych. I gorzowianom ta kuchnia szybko przypadła do gustu. Gdy Marian Sacharczuk z ulicy Mickiewicza po raz pierwszy odwiedził Kresowianę, zakochał się w tym jedzeniu. - I przychodzę tu kilka razy w tygodniu. Czuję się jak w domu. Panie zawsze wiedzą, co mi polecić, wiedzą co lubię, jaki sosik, jaką zupkę. Nigdzie w mieście nie ma takiego jedzenia. Nie wiem, czemu ludzie tego nie doceniają, tylko wolą te wszystkie kebaby, pizze. To nudne jest przecież! - mówi.
Właścicielka Kresowiany Bożena Ćwiertniak twierdzi, że ci, którzy tu przychodzą po raz pierwszy, zwykle szybko stają się stałymi klientami. Kiedyś przez krótki okres restauracja była nieczynna. Po otwarciu przyszedł tam jeden pan, obrażony i wściekły, krzycząc „jak mogliście mi to zrobić? Przez tyle dni nie jadłem waszych pierogów!”.
Kresowiana ciągle zdobywa nowych klientów, dlatego też właściciele postanowili otwierać lokal także w niedziele.
Na mapie smaków Gorzowa jest też ukochany przez wszystkich, legendarny bar Bartosz. Tego miejsca nie trzeba nikomu przedstawiać, gorzowianie jadają tam krokiety i naleśniki już od 33 lat. I przez te wszystkie lata właściciele nigdy nie narzekali na brak klientów.
Państwo Halina i Zbigniew Malinowscy są właśnie po krokietach z barszczem. - Przychodziliśmy tu przed laty, jeszcze jako młoda para. Czasem nawet specjalnie po to, by się pogodzić po drobnych małżeńskich sprzeczkach, przy stole i pysznym jedzeniu. Dobrze, że w tym mieście wciąż są takie miejsca sprzed lat. To dla wielu ludzi są ważne miejsca, mają w nich swoje wspomnienia, sentymenty - mówi pani Halina.
Sylwia Kaczmarek od dwóch lat studiuje w Szczecinie, właśnie przyjechała do rodzinnego Gorzowa odwiedzić rodzinę i prosto z dworca przyszła na naleśnika do Bartosza. Zna to miejsce od dawna, przychodziła tu jako dziecko z rodzicami. - Dla mnie to jest coś fajnego wskoczyć na naleśnika do takiego kultowego miejsca. Lepsze to niż jedzenie hamburgera na ulicy. To jest takie banalne. Wolę miejsca z klimatem, przeszłością, tam zawsze jest ciekawiej. Ale większość moich znajomych wybrałoby zwykłą pizzerię czy turka. A tam przecież wszędzie jest tak samo - mówi Sylwia.
Dziś już nie biesiadujemy
Dlaczego wciąż jednak wolimy zwykłego kebaba od smacznego obiadu w klimatycznym miejscu?
Według Waleriana Iliaszewicza problemem jest brak pieniędzy. - Naród jest biedny i to widać, że ludziom się zmieniło podejście do życia. Teraz wolą siedzieć w domach, kiedyś pragnęli zabawy. Dziś już nie biesiadujemy. Mało kogo stać na to, żeby zamówić sobie w restauracji zakąski, ciepłe danie, butelkę wódki. Kiedyś sprzedawaliśmy tu po 150 butelek wódki dziennie, a obecnie idą dwie butelki tygodniowo. Wszystko się zmieniło, gdy upadły największe zakłady w mieście. Momentalnie straciliśmy klientów. Poza tym dziś wygrywają znane, sieciowe marki, KFC jest oblężone, bo media stwarzają taką magię nowoczesności, że wszyscy mamy w mózgach zakodowane, że tam trzeba iść.
Anna Gonciarska twierdzi, że dziś ludzie za bardzo się spieszą, dlatego szkoda im czasu na choćby chwilę nad talerzem ciepłej zupy. - Wolą chwycić w rękę bułkę z zakładu z szybką obsługą i zjeść w biegu.
- Panuje moda na fast foody - tłumaczy Bożena Ćwiertniak. - Ludzie nie wiedzą, co jedzą. Sami uczymy tego dzieci, od małego zabierając je na niedzielne wycieczki do McDonalds’a - mówi.
Według Piotra Klatty, socjologa z Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej, klimatyczne restauracje są puste, bo w Gorzowie jest bieda. - A oferta jest jednak zbyt droga. Ci starzy restauratorzy nie są w stanie odnaleźć się na gorzowskim rynku, bo jeśli ktoś może kupić w pierogarni pierogi za połowę ceny, po co ma przepłacać w barze? Poza tym większość tych miejsc zwyczajnie nie podoba się ludziom. Zmieniły się czasy, ludzie i ich aspiracje. Jeśli już mają wydawać pieniądze, to niekoniecznie na to by patrzeć na boazerie czy siedzieć przy chyboczącym się stoliku. I niestety często kończy się na kebabie. A niektórzy jeszcze nawet są z tego dumni. Cieszą się, że jedzą „egzotyczne” danie. Agnieszka Drzewiecka