Towarzyszyły nam, odkąd pamiętamy. To w nich kupowaliśmy w dzieciństwie gumy do żucia czy lizaki. To tam panie pędziły po rajstopy, gdy porwały się na chwilę przed wyjściem do pracy, a panowie odbywali swój codzienny rytuał, czyli wyjście rano po papierosy i gazetę. Tam kupowało się prezenty, wody po goleniu i zabawki. Mała budka z okienkiem, kiosk. W mieście jest ich coraz mniej.
Wystarczy jeden spacer po Gorzowie, widać to od razu. Nie ma już kiosku przy SP 13, w którym długopisy czy zeszyty kupowało wiele pokoleń. Nie ma kiosku przy ul. Czereśniowej, Żniwnej, nie ma przy kościele przy ul. Piłsudskiego, nie ma przy ul. Walczaka, zamknięto jeden przy ul. Wróblewskiego, na Placu Staromiejskim, znikają na osiedlu Słonecznym... Czy czeka nas świat bez kiosków?
Czas sprzedać kiosk
Na kiosku przy ul. Wróblewskiego kartka z napisem „Pilnie sprzedam kiosk”. Wyblakła. Czarne dotąd litery stały się szare. Nic dziwnego, wisi tam od roku.
W środku Wanda Pietrakowska, sprzedawczyni. Wcześniej pracowała w kiosku przy ul. Czereśniowej, ale tamten zamknięto już kilka lat temu. Tu też nie lepiej, rzadko kiedy klient zagląda do okienka by kupić gazetę, bilet autobusowy, papierosy czy chusteczki. Takich rzeczy, jak na przykład artykuły szkolne czy „chemia” nie kupuje już w kiosku prawie nikt.
- Pewnie większość kiosków z czasem upadnie. I co? I nic. Niewiele osób to nawet zauważy - mówi pani Wanda.
- Szkoda tylko tych ludzi, którzy tu kupują. To starsze osoby z bloków, samotne. Gazeta to tylko pretekst, przecież oni do kiosku przychodzą się zwierzać. Nie mają z kim porozmawiać to przychodzą tu.
Krystyna Zdrojewska z tego samego kiosku: - Klientów coraz mniej, odkąd na osiedlu otworzyli Żabkę. Papierosy wszędzie kosztują tyle samo, gazety też, nie biegną więc po to specjalnie do kiosku. Nie ma już małych sklepików osiedlowych, i kiosków też pewnie nie będzie. Ale mamy stałych klientów. To ci, którzy przy zakupach lubią sobie pogadać, poplotkować, a tego w zwykłych sklepach nie ma - mówi Krystyna Zdrojewska, również z kiosku przy ul. Wróblewskiego.
Pani Ela, właścicielka kiosku przy ul. Piłsudskiego (naprzeciwko przychodni) wspomina dawne czasy: - Przed kioskiem stał stojak z balonami. Za szybą wszystkie kolory lakierów do paznokci. Ludzie gdy szli na spacer do parku, po drodze kupowali lody, napoje dla dzieci, słodycze. Panowie kupowali po piwku. A teraz? Teraz wiadomo, że w tych wszystkich nettach i biedronkach znajdą to samo taniej - opowiada.
Ogłoszeniem o sprzedaży zasłoniła niedawno całą górną szybę kiosku, który stoi tam od 12 lat. Tyle czasu pani Ela i jej mąż nie byli na wakacjach. Pracowali w kiosku codziennie po 12 godzin, też w soboty. Nie było czasu na wczasy dłuższe niż trzy dni, brakowało go dla wnuków.
Czas sprzedać kiosk. Tym bardziej, że świat się zmienił i w kiosku już niewiele osób kupuje.
- Pewnie nie tylko o pieniądze chodzi. Ludzie wolą teraz być anonimowi. W dużych sklepach nie muszą się nawet do nikogo odzywać - opowiada. Towar, który schodzi to głównie papierosy, gazety czy coś do picia. Większych zakupów nikt już nie robi.
Ale wciąż jest stała grupa wiernych klientów. - Dla nich taki kiosk na osiedlu to nie tylko sklep. Na przykład pan z wieżowca obok, zawsze, gdy przyjdzie, opowiada mi o książkach, które aktualnie czyta. A ja cierpliwie wysłuchuję. Jest pani, która opowiedziała już w kiosku całą historię swojej rodziny.
Albo wiele innych osób, które w domu nie mają do kogo się odezwać. Opowiadają mi o wszystkim, o chorobach, o rozwodach, o tym, że ktoś się rodzi, ktoś umiera. Bo komu mają opowiadać?
Ja przecież zawsze w tym okienku jestem. Ten mój kiosk jest jak konfesjonał.
Wolimy szybko niż uroczo
Nastolatka: - Poproszę gumy miętowe.
Sprzedawca: - Proszę, jedyne złoty osiemdziesiąt. I życzę tak pięknego uśmiechu jak najczęściej!
Chłopak w dresie: - Dwie baterie. Cienkie.
- Bardzo proszę i milutkiego dnia życzę.
To kiosk przy ul. Piłsudskiego (obok przychodni), również z ogłoszeniem o sprzedaży. W oknach widać rzeczy najróżniejsze: dezodoranty, lakiery do paznokci, zestaw śrubokrętów, kolczyki i korale, książki, plastikowe karabiny...
Jan Jóźwiak, który w kiosku dorabia do emerytury mówi, że u niego można znaleźć takie rzeczy, jakich klienci w innych sklepach szukają bez skutku. - Na przykład jakieś igły, których ponoć nie mogą znaleźć nigdzie. Ale interes przestaje się opłacać. Kiedyś ludzie lubili zatrzymać się, zagadać przy okazji zakupów. Kioskarz to taki ktoś, kto cię zawsze wysłucha. A teraz wszyscy są zabiegani - mówi.
Na Zachodzie już od lat nie ma takich typowych kiosków, jak u nas. Jeśli już działa jakiś kiosk, to sprzedaje głównie pocztówki (i to raczej w miejscach turystycznych), papierosy, zapałki, prasę.
- I pewnie to samo stanie się z naszymi kioskami - twierdzi dr Anna Czekirda z Wyższej Szkoły Biznesu w Gorzowie. - Nie sądzę, żeby chodziło o to, że w kiosku ceny są wyższe. To raczej kwestia tego, że mamy coraz mniej czasu i wolimy iść do dużego sklepu, gdzie dostępne jest wszystko. Kiedyś lubiliśmy zatrzymać się przy kiosku. To oczywiście miało swój urok, przy okazji zakupów nawiązywały się relacje interpersonalne, można było poplotkować, ale teraz nie mamy na to zwyczajnie czasu. Poza tym ludzie dziś mniej niż kiedyś mają ochotę na opowiadanie o sobie obcym ludziom. Wcale nie chcemy zwierzać się komuś w kiosku, dziś wolimy nasze prywatne sprawy trzymać w swoim własnym kręgu - mówi dr Czekirda.
Mieszkańcy na ratunek kioskom
Nie ma żadnych danych dotyczących tego, ile kiosków w Gorzowie zostało już zamkniętych. Te, które są na sprzedaż, to kioski prywatne, nienależące do Ruchu. Jednak rzeczniczka spółki przyznaje, że punkty, które 10 lat temu były atrakcyjne pod kątem sprzedaży, teraz mogą już takie nie być. Dlatego w całej Polsce przeprowadzana jest analiza potencjału sprzedażowego kiosków Ruchu. Na jej podstawie reorganizowany jest rozkład lokalizacja punktów sprzedaży czy ich modernizacja.
- Budowana jest nowa jakość w obsłudze klientów. Zmieniamy ofertę produktową, którą uzupełniliśmy o produkty szybko rotujące, wysokomarżowe i impulsowe, czyli napoje, słodycze, kanapki, itp. Nowością są również lodówki - tłumaczy Izabela Cicha-Berenda z centrali Ruchu.
A co z kioskami prywatnymi, które powoli znikają z mapy naszego miasta? Być może część z nich uratują sami klienci, mieszkańcy osiedli, którzy cenią „swoje” - jak o nich mówią - kioski. Na przykład tak, jak zrobili to mieszkańcy Zacisza. Gdy jakiś czas temu właściciel jednego z tamtejszych kiosków zaczął mówić o tym, że chyba zamknie interes, mieszkańcy wpadli w popłoch. Ich kiosk oferuje wszystko, czego potrzebują mieszkańcy.
Na przykład pan Ryszard Lesiński z bloku obok używa tylko szamponu familijnego. Dlatego taki zawsze na niego czeka w kiosku.
Gdy pani Marzena Hornicka biegnie rano po zakupy i zapomina o codziennej prasie, sprzedawca macha do niej z okienka gazetą, przypomina. Przypomina też o zbliżających się świętach. Pyta które czasopisma odłożyć na święta. Wie, kto jeździ na grzyby i w dni deszczowe będzie potrzebował foliowych płaszczy, informuje, że na osiedlu pojawił się pan sprzedający wiejskie jajka, a gdy trzeba, pożycza nawet pieniądze.
Pani Marzena: - Specjalnie przestałam kupować środki czystości czy worki na śmieci w supermarketach. Żeby pomóc kioskowi. A różnica w cenie to przecież parę groszy. Sąsiedzi też tak robią, i kiosku nam nie zamknięto. Bo ten mały kiosk to coś ważnego w naszym wspólnym, osiedlowym życiu.
Nasz kioskarz zawsze wie, co u kogo słychać, kto wyzdrowiał, kto się ożenił, zna nasze rodzinne sprawy, jest naszym powiernikiem, my znamy jego kłopoty, pomagamy sobie. Jest jak sąsiad, jak przyjaciel. Bez kiosku nie byłoby tak uroczo.