Edyta Koryzna: Wierzę, że gorzowski basket podniesie się jak feniks z popiołów
18 stycznia 2012,
12:02
fot. Bartosz Zakrzewski
O przebiegu sportowej kariery, momentach wzruszeń, ciężkiej decyzji zakończenia kariery i początkach pracy trenerskiej rozmawialiśmy z Edytą Koryzną, niegdyś koszykarką m.in. Stilonu i KSSSE AZS PWSZ, a dziś trenerką Włókniarza Pabianice.
- Pani Edyto, do Gorzowa przyszła pani w 1992 roku. Młoda zawodniczka przemierza całą Polskę by grać w nowym klubie. Co wtedy o tym decydowało?
Chyba to, że przed podjęciem tej decyzji byłam na zgrupowaniu reprezentacji Polski juniorek. Wtedy trenerem reprezentacji był Tadeusz Aleksandrowicz. Ja chciałam studiować i trener mi zaproponował, że mogłabym u niego potrenować i się rozwinąć. Nie mogłam więc nie skorzystać z takiej oferty.
- Jak wspomina pani swoje lata w gorzowskim Stilonie?
To były ciężkie i trudne lata. Wtedy były studia, były inne warunki. W zespole było dużo starszych zawodniczek, do których człowiek się z szacunkiem odnosił, nosił za nimi torby, buty i piłki. Myślę jednak, że to był piękny okres mojego życia, bo nauczył mnie bardzo wiele. M.in. szacunku dla starszych, pracy, a nawet olbrzymiej pracy, no i charakteru, że nigdy nie wolno się poddać, bo tylko praca ma sens i tylko ciężka praca przynosi efekty.
- Następnie przeniosła się pani do ŁKS-u. Mistrzostwo, wicemistrzostwo. Łódź to chyba był pani najlepszy okres sportowy?
Mistrzostwo i wicemistrzostwo zdobyłam z koleżankami bardzo doświadczonymi, takimi jak Sylwia Wlaźlak czy Ela Trześniewska. Ja byłam wtedy tylko zmieniającą. Jednak na pewno był to mój pierwszy medal, pierwsze mistrzostwo, wtedy tak naprawdę poznałam, co to jest Ekstraklasa i jakie są w niej wymagania. Niemniej jednak bardzo smakował mi medal brązowy w Polkowicach, gdzie to ja musiałam być zawodniczką prowadzącą grę. To ja decydowałam o wyniku, wtedy na moich barkach leżał ciężar tego medalu. Oczywiście nie tylko na moich, ale byłam wtedy jedną z kluczowych zawodniczek. No i oczywiście ostatni medal w Gorzowie, gdzie przyszłam do zespołu, w którym dotychczas nie było mi dane grać, z mega gwiazdami, z mega zawodniczkami. Wtedy poczułam, że moja poprzeczka jest zawieszona najwyżej jak się da. Wyżej nie dałabym rady podskoczyć. To były naprawdę fenomenalne czasy i myślę, że wspominam je bardzo często. To był najlepszy moment do skończenia kariery i dziś tego nie żałuje.
- Jest pani zawodniczką, która na swoim koncie ma występ na Igrzyskach Olimpijskich. Był to rok 2000 i występ w Sydney. Wielkie wyróżnienie? Jak pani to wspomina?
To na pewno było wielkie wyróżnienie. Ja najbardziej wspominam piękną walkę, bo dostać się na Igrzyska Olimpijskie, to nie tylko kwestia wykupienia biletu, ale kwestia wyrwania w czteroletnim cyklu swojej pozycji w zespole. U nas była olbrzymia rywalizacji i bardzo dobre zawodniczki, więc dla mnie to był okres, w którym postanowiłam, że zawalczę na maksa bez względu na koszty i cenę, jaką będę musiała zapłacić. Ucierpiała na tym moja rodzina, bo wtedy mieliśmy bardzo dużo obozów przygotowawczych i wiele wyjazdów, ale myślę, że się opłaciło i dzisiaj z perspektywy czasu wspominam to bardzo ciepło.
- Obecnie jest pani trenerką zespołu z Pabianic. Jak czuje się pani w tej roli?
Myślę, że jest to bardzo duże wyzwanie. Warsztat trenerski mam na pewno w tej chwili dużo uboższy niż zawodniczy, natomiast mam wrażenie, że łatwiej jest mi się dogadać z zawodniczkami. Po prostu czuję tę grę, wiem co jest możliwe na boisku, a co nie. Natomiast mam wielki szacunek dla trenerów, którzy mają ode mnie większe umiejętności, bo widzę jak strasznie ciężka i trudna jest ta praca. Dużo trudniejsza niż sama gra, w związku z tym duży szacunek dla trenerów, którzy każdego roku pną się gdzieś do góry i po prostu się rozwijają.
- Jest jednak pani zgłoszona jako grający trener. Czy Edyta Koryzna myśli o powrocie na ekstraklasowe parkiety?
Nie, zagrałam w dwóch spotkaniach w tym sezonie, ale to była wyjątkowa sytuacja. Miałam kilka kontuzji w zespole, miałam dwie zawodniczki, które wróciły po chorobach, a nie opłacało nam się przekładać meczów, bo był to przeciwnik, który obecnie jest na trzecim miejscu (MKS MOS Konin - dop. red.). Wiedzieliśmy wszyscy, że rywal jest wymagający i chciałam pomóc dziewczynom, ale to w wyjątkowej sytuacji. Generalnie moja kariera z wysokiego C została zakończona tu w Gorzowie i się cieszę, a te powroty na parkiet to takie bardziej incydentalne. Bardziej po to, żeby wspomóc zespół niż po to, żeby grać dla przyjemności czy dla pieniędzy.
- Patrząc na sytuację klubu, w którym spędziła pani kilka lat na początku kariery, zdobyła ostatni medal, nie jest pani przykro, że koszykówka w Gorzowie przeżywa bardzo ciężkie chwile? Odchodzą kolejne zawodniczki, klub walczy o pozostanie na mapie koszykówki. Co pani o tym sądzi?
Gdy dziś wchodziłam do hali (rozmawialiśmy po meczu Pucharu PZKosz - dop. Red.) zakręciła mi się łezka w oku. Ciężko jest się pogodzić z zakończeniem kariery, ponieważ zawsze byłam uznawana za zawodniczkę z wielkim charakterem i pasją. Pracują tu wielcy ludzie, wielcy trenerzy, do tego wielka pasja i fantastyczni kibice. Gorzów to jest wielki ośrodek, w którym jest budująca atmosfera kibicowania z pełną kulturą. Tym bardziej szkoda, że miasto nie potrafi tego zauważyć, albo zauważa zbyt mało, bo bardzo szkoda, że koszykówka tutaj ubożeje. Ja jednak wierzę, że gorzowski basket podniesie się jak feniks z popiołów.