Rozmowa z Cezarym Żołyńskim, aktorem i reżyserem Teatru im. Juliusza Osterwy w Gorzowie, a także miłośnikiem Gwiezdnych Wojen.
- Jak to jest być aktorem w mieście takim jak Gorzów?
Gorzów wcale nie jest takim małym, teatralnym miastem. W Polsce jest całkiem sporo miejscowości o podobnej wielkości z teatrami, stałymi zespołami artystycznymi. Jeżeli się dużo gra i robi się rzeczy także poza sceną, to bycie aktorem jest całkiem fajną sprawą. Jest się rozpoznawalnym w takim mieście jak Gorzów i czasami to się przydaje.
- W jaki sposób? Pani w zieleniaku podpowie, które truskawki lepiej kupić?
A na przykład, pani podpowie, które truskawki lepsze, strażnik miejski powie „dzień dobry” i przymknie oko na źle zaparkowany samochód, ktoś w kiosku zostawi gazetę. Takie różne, przedziwne rzeczy. Dużo łatwiej jest, przyjemniej.
- W Gorzowie jesteś od 1994 roku. Twoja droga do tego miasta wiodła właściwie przez całą Polskę. Skończyłeś PWST we Wrocławiu, potem był teatr w Legnicy, Elblągu i stamtąd trafiłeś do Gorzowa. Z jednego krańca kraju na drugi. Co Cię tak gnało?
Przede wszystkim miejsce na fajny teatr. W tych moich, odleglejszych czasach aktorzy częściej zmieniali teatr. Szukali fajniejszych ról, fajniejszego grania itd. I oczywiście bytu. W Legnicy zamykano teatr, próbowano zrobić z tego dom kultury, centrum sztuki, jednym słowem likwidacja. Odchodził dyrektor, przechodziło się z nim i z jeszcze kilkoma kolegami do Elbląga. Tam znowu była jakaś niepewna sytuacja finansowa. Ostatecznie wyszło to na prostą i fajnie, bo koledzy tam zostali i grają do tej pory. I potem Gorzów. W pewnym okresie człowiek szuka swojego miejsca, ludzi, zespołu i grania. Tak się złożyło, że udało się.
- Jesteś tutaj już 17 lat. Znalazłeś swoje miejsce czy nadal szukasz?
Człowiek zawsze szuka, ale może się realizować także w inny sposób. Będąc aktorem zrobiłem tu także papiery reżyserskie. Reżyseruję nie tylko w Gorzowie, ale też w Elblągu, Zielonej Górze, Gnieźnie, będę próbował także w innych miejscach. Ta reżyseria jest dodatkowym rozwojem. Nie mówię, że to moje ostatnie miejsce, nigdy nic nie wiadomo, różne rzeczy się dzieją, zwłaszcza w naszym zawodzie. Może pojawi się jakaś fajna propozycja do przejścia, to człowiek nie będzie się zastanawiał tylko przejdzie. Ostatnio Krzysiek Kolba ze względów rodzinnych przeniósł się do Elbląga. Generalnie aktor to zawód wędrowny i siedzenie w jednym miejscu osłabia energię, człowiek się do pewnych rzeczy przyzwyczaja i warto wtedy robić coś innego.
- A nie ciągnęło Cię do większego miasta? Skończyłeś uczelnię we Wrocławiu, masz na koncie role w serialach. Wyjazd do Krakowa, Warszawy, skąd zapewne łatwiej trafić do filmu, telewizji, a co za tym idzie większa popularność, sława i pieniądze.
Życie układa pewien scenariusz, gdzie wybierasz taki, a nie inny teatr, takie, a nie inne miejsce. Ze względów rodzinnych wybrałem Legnicę. Nie żałuję tego, bo spotkałem Józefa Jasielskiego, który był tam dyrektorem i reżyserem. Wiele rzeczy mnie nauczył, podejrzewam, że nigdy nie byłbym takim aktorem, gdyby nie on. Jasielski wprowadził podstawy, wyciągnął ze mnie takie pokłady, o których człowiek nie miał pojęcia, że coś takiego ma. Bo wychodzi ze szkoły i mówi: czegoś się nauczyłem i teraz się to sprawdzi. Ale trzeba trafić na fajny grunt, wtedy człowiek się rozwija. W tym zawodzie trzeba wybrać czy jest się aktorem teatralnym, czy jednak próbuje się zagrać w jakichś filmach czy serialach. Wtedy trzeba być w miejscach, gdzie te seriale są kręcone, czyli: Warszawa, Kraków i Wrocław. Siedzieć, czekać itd., często przymierać głodem, żeby dostać wreszcie jakąś fajną rolę. Mnie odpowiada mój sposób na uprawianie tego zawodu, bo jak mówiłem to nie tylko aktorstwo, to są także różnego rodzaju działania edukacyjne. Zresztą można powiedzieć, że jestem aktorem częściowo już spełnionym, ponieważ syn poszedł w moje ślady i też kończy szkołę teatralną we Wrocławiu. Robi się pewien klan. Mam pewne przemyślenia na temat tego zawodu i mogę synowi podpowiedzieć co powinien zrobić na początku, żeby nie mieć za dużo problemów. Jak będzie chciał to tego posłucha, a jak nie będzie chciał, to zrobi po swojemu. Tak jak mówię, żeby być aktorem filmowym, trzeba być tam, gdzie się filmy robi. Poza tym nie zawsze potrzebni są do nich aktorzy, tylko osoby zupełnie przypadkowe, które „grają aktorów” i takich się promuje z rożnych względów. - To może przejdźmy teraz na ciemną stronę mocy. Znany jesteś z tego, że Twoją ogromną pasją jest saga Star Wars. Jak to się zaczęło?
Temat rzeka (śmiech). To się zaczęło w 1979 roku, kiedy po raz pierwszy poszedłem do kina obejrzeć Gwiezdne Wojny. W Wałbrzychu, kino Polonia, pamiętam to do dziś. Statki przelatujące nad głową, potem krążownik imperialny, muzyka i tak to się fajnie zaczęło. Cały czas miałem ciągoty, żeby te filmy oglądać. A prawdziwy boom nastał w 1996 roku, kiedy do kin weszła poprawiona cyfrowo wersja. Wtedy w Polsce zaczęły pojawiać się gadżety i okazało się, że są organizacje, do których można wstąpić, ubrać zbroję i pobiegać w nich. Międzynarodowe organizacje, o których człowiek nie wiedział. Polska też otworzyła się bardziej na świat, pojawił się internet, można było nawiązać kontakty i człowiek zaczął się tym bawić. To taka odskocznia, poznaje się fajnych ludzi na całym świecie i niezła jest z tego zabawa. Kilku rzeczy, które zrobiłem jako Lord Vader, nie zrobiłbym nigdy jako aktor. Np. w ubiegłym roku na setnym przedstawieniu „Zemsty nietoperza” w Bydgoszczy, zagrałem w nim razem z kolegą. Ja byłem Lordem Vaderem, a on Star Trooperem. Był tam Jan Kobuszewski, który również w tym przedstawieniu brał udział. Reżyser przedstawienia i jednocześnie dyrektor Opery Bydgoskiej wpadł na pomysł, żeby wmontować w to Lorda Vadera. Mieliśmy tam mini scenkę z duszeniem, tekstem i marszem imperialnym, rewelacyjna zabawa. Ostatnio Sala Kongresowa i Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji, koncert muzyki filmowej. I też wchodzi Lord Vader, zastępuje dyrygenta i prowadzi Orkiestrę Polskiego Radia i Telewizji. Dyrygowałem! To są takie przedziwne zdarzenia związane z Gwiezdnymi Wojnami. Rok 1979 to czas, kiedy filmów amerykańskich było mało, ten akurat był krokiem milowym. Tak się złożyło, że ktoś wpadł na pomysł, żeby go sprowadzić, co prawda dwa lata po światowej premierze i nagle okazało się, że to film kultowy. - W Gorzowie masz całą ekipę.
Tak, tu jest Gorzowskie Stowarzyszenie Miłośników Gwiezdnych Wojen Dagobah. Robiliśmy tu konwent Dagobah 2006 i 2007. Spełnialiśmy marzenia młodego człowieka chorego na mukowiscydozę, po raz pierwszy w Polsce zaprosiliśmy aktorów z Gwiezdnych Wojen. Ludzie z Gorzowa, którzy częściowo już się porozjeżdżali po Polsce, tu zaczynali zabawę z Gwiezdnymi Wojnami i obserwując ich widzę ich rozwój. Na początku byli strasznie zakompleksieni, poukrywani, pozamykani w sobie, a teraz są zupełnie innymi ludźmi. Moim zdaniem dlatego, że bawili się w Gwiezdne Wojny, że robili ten Dagobah 2006, 2007, że wychodzili w kostiumach, że przestali się wstydzić tego, że mogą być inni, że mogą mieć swoje hobby. To najważniejsze, wtedy dużo łatwiej świat się postrzega, a on staje się sympatyczniejszy, jeżeli podchodzi się do niego z uśmiechem.
- Wspomniałeś o konwentach, które przez dwa lata robiliście w Gorzowie i to się urwało. Teraz robisz takie imprezy w województwie kujawsko-pomorskim.
Zgadza się. Zarówno marszałek województwa kujawsko-pomorskiego, jak i prezydenci Bydgoszczy i Torunia są zainteresowani, żeby to tam robić. Nie ukrywam, jest to związane z finansami, ale niewielkimi. Większość rzeczy robi się z pomocą fanów, którzy przygotowują różne części programu. W 2008 roku szukaliśmy w Gorzowie kogoś, kto byłby sponsorem konwentu. W 2007 roku wszystkim się podobało, klepanie po plecach, znam to jeszcze z innych czasów, fajnie, miło, sympatycznie i nic z tego nie wynika. Natomiast w kujawsko-pomorskim chcą to robić. W tym roku w Toruniu będzie konwent i dokładnie ci sami ludzie, którzy robili je w Gorzowie, robią je teraz tam. Jesteśmy towarem eksportowym z Gorzowa. Szkoda, że nie robimy tego u nas.
- Tym bardziej, że to niezła promocja. O konwencie, na który zaprosiliście aktorów z Gwiezdnych Wojen mówiła cała Polska.
Dokładnie. W roku, kiedy robiliśmy konwent Dagobah 2007, w ten sam weekend był Woodstock. Pomyśleliśmy: „rany boskie, przecież nikt nie przyjdzie, nikt się tym nie zainteresuje”. A tu wręcz przeciwnie. W każdych wiadomościach, czy to był Teleexpress, czy TVN 24, na początku był Woodstock, a potem Gorzów i Dagobah 2007. To był materiał promocyjny zupełnie za darmo. W 2008 roku ktoś z urzędników zapytał mnie co oni będą z tego mieli, to tłumaczyłem im, że taką promocję. Cóż, kujawsko-pomorskie reklamuje się tym na billboardach w kraju i w ubiegłym roku na konwent do Bydgoszczy przyjechało 9 tysięcy osób z całej Polski. W Gorzowie imprezę trzydniową robiły trzy osoby, każdy konwent w Bydgoszczy czy Toruniu jest jednodniowy. Ten nasz mógłby konkurować z tamtymi bez najmniejszego problemu. - Może ktoś w Gorzowie wreszcie dostrzeże możliwości jakie dają takie imprezy?
Ostatnio rozmawiałem z właścicielem jednej z gorzowskich kawiarni, który jest również miłośnikiem Gwiezdnych Wojen. Człowiek jest zainteresowany, więc może, może...
- Kiedyś czytałem wywiad z Jerzym Kryszakiem i on stwierdził, że mógłby zagrać nawet ołówek. Czy też byś złożył taką deklarację?
Spokojnie, myślę że chyba tak. Wszystko można zagrać. Człowiek z każdym rokiem nabiera doświadczenia teatralnego. Zależy w jakiej konwencji miałby być zrobiony ten ołówek, ale dlaczego nie. Gram teraz marchewkę. Sympatyczni, młodzi ludzie robią film marchewkowy i jestem tam marchewką (śmiech).